Szkoła Podstawowa nr 5 Specjalna, moje miejsce pracy od 30 lat… Wstyd się przyznać, ale rozpoczynając studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej im KEN w Krakowie na kierunku pedagogika specjalna nie wiedziałam nawet, że ma swoją siedzibę w budynku Szkoły Podstawowej nr 1 w Wieliczce. Owszem, jak niemal każdy wielicki uczeń słyszałam o „piątce”, ale była równie mityczna jak kreteński Minotaur. Sprawczynią mojego „oświecenia” była Pani Grażyna Cieśla, nauczycielka tej szkoły i równocześnie moja sąsiadka. To właśnie Pani Grażynka zaproponowała mi złożenie w „piątce” podania o przyjęcie do pracy, gdy przez płot pochwaliłam się, że jestem już magistrem. To Ona wzięła mnie pod swoje skrzydła na początku mojej ścieżki pedagogicznej, a właściwie to „matkowała” mi przez cały czas naszej wspólnej pracy w szkole. Pani Grażynki nie ma już wśród nas, odeszła, tak jak wielu innych wspaniałych nauczycieli i pracowników wielickiej szkoły specjalnej, a ja wciąż mam w pamięci Jej głos i „Bożuś”, którym się do mnie zwracała.
Grażyna Cieśla z Barbarą Włusek – Łośko i Marią Gurgul przed budynkiem szkoły w Parku Kingi
Dla mnie szkoła to przede wszystkim ludzie, dlatego, gdy myślę o pracy w szkole specjalnej – a z wiekiem człowiek robi się coraz bardziej sentymentalny, więc myślę coraz częściej – nie widzę tych sześciu budynków, w których na przestrzeni 30 lat pracy jako nauczyciel tejże szkoły prowadziłam zajęcia, tylko ludzi, których dzięki tej pracy napotkałam na swojej drodze. Ludzi zwyczajnych – ze słabościami i wadami, a jednocześnie wyjątkowych, życzliwych, zaangażowanych, pomagających sobie nawzajem. Ludzi, dla których niepełnosprawne dziecko nie było sumą deficytów rozwojowych, tylko dzieckiem i uczniem. Ludzi, którzy dla szkoły poświęcali swój wolny czas, którzy do działań na jej rzecz angażowali członków rodziny i znajomych. Widzę nauczycieli myjących okna, szorujących płytki podłogowe i prowadzących zajęcia w pustych salach, bo transport mebli szkolnych do budynku przy ulicy Niepołomskiej 26c opóźnił się o kilka dni, a rok szkolny 2000/2001 rozpoczął się w terminie… Uczniów potrafiących w czasie jednej godziny lekcyjnej doprowadzić moje ciśnienie do wartości krytycznych, a chwilę później wywołać uśmiech zadowolenia na twarzy. Widzę Panią Dyrektor Barbarę Łośko pracującą przy maleńkim biurku ustawionym pod oknem pokoju nauczycielskiego, który równocześnie był jej gabinetem w okresie funkcjonowania szkoły, w budynku Szkoły Podstawowej nr 1 przy ul. Piłsudskiego. Pani Dyrektor Łośko przyjmując mnie do pracy okazała ogromne zaufanie przydzielając „żółtodziobowi” wychowawstwo oddziału. Zawsze mogłam liczyć na Jej wsparcie i pomoc, nie tylko w kwestiach zawodowych. Była moim dyrektorem przez 11 lat, gdy odchodziła na emeryturę poczułam się zagubiona, z mojego życia zawodowego znikał Ktoś bardzo ważny…
Pani Dyrektor Barbara Włusek – Łośko w swoim “kąciku dyrektorskim” zaaranżowanym w pokoju nauczycielskim
(budynek Szkoły Podstawowej nr 1)
Widzę Panią Zosię Kotaś w szkolnej kuchni przygotowującą kluski na parze – do dzisiaj korzystam z Jej przepisu na przepyszne pampuchy. Widzę Romana Michniewicza uruchamiającego w sali zajęć praktyczno – technicznych magnetowid; nie byłam wówczas posiadaczką tego urządzenia, więc pierwsze filmy na kasecie VHS obejrzałam właśnie w szkole. Romka, raz w miesiącu witającego mnie słowami „o, żmija przyszła!”, gdy stawałam przed nim z zeszytem, długopisem i hasłem – składka (w szkole obchodziliśmy swoje imieniny, a ja byłam odpowiedzialna za zakup prezentu dla solenizanta). Panią Stanisławę, z którą dzieliłam salę podczas zajęć rewalidacyjnych i Panią Marię, spacerującą podczas przerw międzylekcyjnych z Agnieszką, uczennicą realizującą nauczanie indywidualne.
Od lewej: Zofia Kotaś, Stanisława Kmiecik i Maria Wójcik
Widzę wysoką sylwetkę Andrzeja ósmoklasisty, pewnym krokiem pokonującego leśne chaszcze w gasnącym świetle jesiennego dnia. Byłyśmy wówczas z grupą uczniów na “zielonej szkole” w Żegiestowie. Z popołudniowej wycieczki do oddalonego o kilka kilometrów od miejsca naszego pobytu centrum miejscowości, postanowiłyśmy wrócić pieszo przez ciągnący się wzdłuż drogi las, bo autobus PKS odjeżdżał dopiero za dwie godziny. Gdy ścieżka niespodziewanie zniknęła w leśnym gąszczu, a wszystko wokół powoli rozmywało się w mroku, byłyśmy z Bogusią – moją koleżanką od czasów studenckich, gotowe wrócić do punktu wyjścia i jednak poczekać na autobus. Ogłosiłam decyzję uczniom i wtedy podszedł do mnie Andrzej ze słowami „Pani, już niedaleko, trzeba iść na dół przez te krzaki”. Popatrzyłam na zmęczone twarze uczniów, na których malowała się niema prośba – „no dalej, zgódź się”, na gąszcz jeżyn i wysokich traw przed nami i …po kilkunastu minutach wchodziliśmy do budynku ubłoceni, roześmiani i troszkę tylko spóźnieni na kolację.
Gdy myślę o szkole, w uszach brzmią mi dźwięki “Kaczuszek” i “Makareny”, w rytm których Pani Zosia Badura ćwiczyła z uczennicami układy taneczne prezentowane później na wojewódzkich przeglądach artystycznych i szkolnych uroczystościach. Widzę swojego ucznia Adriana, który z wielką troską i ostrożnością asekuruje na oblodzonym chodniku, będącą w zaawansowanej ciąży nauczycielkę języka polskiego panią Kasię podczas wyjścia do Muzeum Żup Krakowskich. Widzę naszą panią sekretarkę Zosię, jak z nieodzownym papierosem w jednej ręce, drugą wystukuje litery na archaicznej maszynie do pisania. Panią Iwonkę Niechciał wyczarowującą na ścianach budynku Muzeum Żup Krakowskich w Parku Kingi (siedzibie szkoły w latach 1993 -2000) sceny z popularnych disnejowskich bajek i cudowną, kolorową gąsienicę towarzyszącą każdej osobie wchodzącej na piętro. Z sentymentem wspominam smak kruszonki, którą posypane były drożdżówki przywożone codziennie rano do szkoły przez pana Jana Leśniaka, konserwatora i kierowcę szkolnego Żuka w jednej osobie. Pani Woźna Jasia znała moją słabość, pod koniec dnia na portierni czekał na mnie deserowy talerzyk z kruszonkowymi okruchami i łyżeczka… Widzę Panią Halinkę opowiadającą w pokoju nauczycielskim o jakimś wydarzeniu, z właściwym sobie zaangażowaniem i burzliwą gestykulacją. Panią psycholog Marię Gurgul, z którą w pierwszym roku pracy, w pewne słoneczne popołudnie odbyłam wycieczkę do położonych w malowniczych górskich miejscowościach domów rekolekcyjnych zgromadzenia ojców Franciszkanów. Naszym przewodnikiem i kierowcą był uczący w szkole religii franciszkanin z wielickiego klasztoru Reformatów. Na miejsce pobytu uczestników wycieczki szkolnej wybrałyśmy dom w urokliwym Dursztynie i to tam, w gościnnych franciszkańskich progach, odbył się chrzest bojowy trzech nowo zatrudnionych – jako opiekunki wycieczki – nauczycielek. Dałyśmy radę, choć łatwo nie było. Widzę Panią Magdalenę Sitko – bibliotekarkę, opiekającą z uczniami kiełbasę przy ognisku podczas szkolnej wycieczki. Pani Magda była mistrzynią w zdobywaniu darczyńców, więc każda ogniskowa kiełbasa na licznych organizowanych przez nią wycieczkach, miała swojego osobistego sponsora.
Bożena Prochwicz przy ognisku podczas szkolnej wycieczki
Widzę mamę ucznia, która podczas pierwszego w moim życiu zebrania, przy pełnych aprobaty pomrukach pozostałych rodziców instruuje mnie, co mam zrobić, jeśli jej syn będzie na lekcji niegrzeczny. Rodzicielskich wskazówek wychowawczych udzielonych potocznym, kwiecistym językiem nie zastosowałam co prawda w praktyce, ale trwale zapisały się one w mojej pamięci na długiej liście szkolnych anegdot. Myśląc o szkole widzę swoją uczennicę Terenię, jak z niezwykłą starannością zwija kolorowe bibułowe kulki i wykleja nimi skomplikowany wzór. Nigdy więcej nie miałam ucznia, który dorównywałby jej precyzją i cierpliwością podczas wykonywania prac plastycznych. Dzisiaj obrazy pani Teresy malowane na warsztatach w ŚDS w Tomaszkowicach zdobią ściany domów prywatnych i instytucji, w tym również moją.
Widzę Panią Elę, nauczycielkę matematyki, z przejęciem opowiadającą o narodzinach pierworodnej wnuczki. Pana Jurka Simona oceniającego krytycznym okiem znawcy terierów Pascala – szczeniaka rasy yorkshire terier, którego przyprowadziłam do szkoły. Panią Iwonę grającą na gitarze i śpiewającą kolędy podczas świątecznych spotkań. Widzę Basię, naszą sekretarkę przetrząsającą biurko w poszukiwaniu dokumentu – pojedynczej kartki, którą „diabeł ogonem przysiadł” i tę samą Basię oddzieloną w sekretariacie od zgiełku i kurzu remontu w 2009 roku naprędce zawieszoną folią, usiłującą normalnie pracować, gdy w sąsiednich pomieszczeniach prowadzone były prace wzmacniające fundamenty budynku, a w każdym pomieszczeniu w podłodze ziała dziura otoczona hałdą ziemi… Panią Zosię Śliwę, nauczycielkę religii, podczas prób do przedstawienia o naszym patronie Bracie Alojzym oraz katechetów, księży wielickiej parafii św. Klemensa przemierzających z uczniami szkolne korytarze i schody podczas odprawianej w ramach szkolnych rekolekcji Drogi Krzyżowej. Widzę Pana Andrzeja – konserwatora, wybawiającego nas z różnego formatu opresji, których wspólnym mianownikiem było: „nie działa, zepsuło się”. Nauczycielkę wychowania fizycznego – Beatę Markowską, przeprowadzającą zawodników Wojewódzkich Mistrzostw w Biegach Przełajowych, których była organizatorką, po trasie biegu w parku im. Adama Mickiewicza w Wieliczce. Podczas tych zawodów najlepsza szkolna zawodniczka pojawi się na mecie z opóźnieniem, tracąc pewne miejsce na podium, ponieważ nie bacząc na oznakowania trasy, jeden z odcinków pobiegnie „po swojemu”. Widzę Panią Adriannę, siedzącą na dywanie, otoczoną bawiącymi się dziećmi i patrzącą na mnie z głębokim poczuciem winy, bo oto w jej mniemaniu popełniła pedagogiczny “grzech ciężki” pozwalając uczniom podczas zajęć na spontaniczną zabawę; zabawę, której nie zaplanowała w toku zajęć (sic!), czyli zabawę wolną od edukacyjnej “wartości dodanej”. Panią Magdę, moją podopieczną podczas praktyk studenckich i nauczycielskiego stażu, mimo upływu lat nadal zapisaną w kontaktach telefonicznych pod hasłem Magda Staż, witającą członków jury i uczestników Festiwalu Teatralnego „Bajkolandia”, który od wielu lat organizuje dla uczniów klas 1-3 szkół integracyjnych i specjalnych. W dniu „Bajkolandii” Madzia, na co dzień dla wygody nosząca dżinsy i podkoszulki, zawsze prezentuje się w eleganckiej sukience. Widzę panią Małgosię Majkę, wskazującą nam na hali sportowej Politechniki Krakowskiej rozmieszczenie stanowisk poszczególnych konkurencji Festiwalu Sportu, jedynej imprezy sportowej o zasięgu wojewódzkim dedykowanej uczniom z głębszą niepełnosprawnością intelektualną; Małgosię rozmawiającą przez telefon z głową w uchylonym oknie pokoju nauczycielskiego (tylko w ten sposób w Kampusie udaje się złapać zasięg sieci komórkowej), ustalającą szczegóły kolejnego spotkania z Klubem Seniora, czy lekcji on-line w Muzeum lub w skupieniu analizującą podział godzin, by znaleźć zastępstwo za kilkunastu nieobecnych jednego dnia nauczycieli. Widzę Panią Kasię Majcherczyk przygotowującą uczniów do występu na Wojewódzkim Przeglądzie Zespołów Artystycznych w Skawinie i pochyloną nad laptopem, by w odpowiednim momencie akademii z okazji świąt narodowych „podłożyć” pod sceniczne występy uczniów dźwięk lub obraz. Uważną i troskliwą Panią Marylkę podczas naszych wspólnych odwiedzin w domu rodzinnym ucznia. Kilka lat później Jacek, już jako dorosły absolwent szkoły, będzie pisał do mnie listy i odwiedzał z sympatyczną dziewczyną, którą przedstawi jako swoją narzeczoną. Widzę płaczącą mamę zadającą mi pytanie, na które tylko ona zna odpowiedź: „Dlaczego nie zapisałam go do was wcześniej?”. Widzę Panią Krysię, niosącą na lekcje własnoręcznie wykonaną makietę krowy, zapewne rasy holenderskiej, bo jest biała w czarne łaty (a może na odwrót, czarna w białe łaty?); istotny jest fakt, iż krowę… można doić! Panią Agnieszkę, z dumą opowiadającą o każdym uczniu oddziału, którego jest wychowawcą, członkom komisji egzaminacyjnej w wielickim starostwie. Tryskającą humorem Panią Kasię – „świetliczankę” i Panią Dorotkę, jedyną znaną mi osobę z „biedronkofobią”. Panią Ewę – pomoc nauczyciela, wnoszącą do windy pojemnik z obiadami dla uczniów; Panią Asię, rozdającą uczniom mleko i owoce i Panią Anię troskliwie zapinającą w szatni niesforny zamek lub guzik uczniowskiej kurtki. Widzę Panie Anię i Kingę, rozwieszające w holu szkoły kolorowe skarpetki z okazji Światowego Dnia Zespołu Downa. Panią Laurę, przemieszczającą szkolne korytarze z Zuzą – przedstawicielką niesklasyfikowanej jeszcze przez FCI rasy: wenezuelski pies pasterski. Panów Zbyszka, Mateusza i Pawła, w oparach grillowego dymu podczas obchodów Dnia Patrona szkoły. Panią Magdę – katechetkę przygotowującą dla niemówiących uczniów książki do komunikacji, umożliwiające im spowiedź przed Pierwszą Komunią Świętą, a w wolnych chwilach (podobno dla odprężenia), dziergającą aniołki, choinki, baranki na szkolne kiermasze bądź realizującą na drutach lub szydełku racjonalizatorskie pomysły koleżanek czyli wariacje na temat wykorzystania włóczki. Panią Małgosię Ryńską, odkrywającą przed uczniami szkoły przysposabiającej do pracy arkana sztuki…prasowania. Widzę Panią Dorotę, nauczycielkę informatyki, przynoszącą do szkoły perfekcyjnie uszyte na zamówienie koleżanek stroje, w których uczniowie wystąpią na scenie. Panią Olę, mistrzynię scenografii szkolnych przedstawień i uroczystości, która bez trudu zmienia strój egzotycznego kangura w swojskiego woła oraz powołuje do scenicznego życia rumaki z kartonu i kija do miotły. Panią Zosię, wyczarowującą z papieru przepiękne bukiety kwiatów i uczącą tej sztuki dzieci. Panią Elę, której plakaty zapraszające na Jasełka czy Przegląd Kolęd i Pastorałek były małymi dziełami sztuki.
Widzę Panie Renatę i Justynę, prowadzące pozalekcyjne zajęcia taneczne dla uczniów, jak w pozie kota ze “Shreka” negocjują wysokość środków finansowych na zakupy strojów lub rekwizytów dla swojego koła tanecznego. Panią Joannę, która ze spokojem i cierpliwością będącą jej znakiem rozpoznawczym pomaga uczniom w realizacji plastycznych wyzwań podczas zajęć rozwijających kreatywność. Pana Kubę, wychowawcę świetlicy, witającego przywiezionych do szkoły o poranku zaspanych uczniów oraz Pana Andrzeja, który w towarzystwie statecznego bobtaila Kazimierza lub czujnego owczarka Don Vito sprawuje nad nimi opiekę przed rozpoczęciem zajęć. Panie Edytkę i Justynkę, tańczące na scenie ze swoimi uczniami lub zgłębiające z nimi tajemnice świata przyrody podczas realizowanej wspólnie innowacji. Widzę Panią Dorotę, logopedkę, prowadzącą w przebraniu klauna szkolny bal. Panią Magdę, wuefistkę sędziującą szkolne rozgrywki w tenisie stołowym i ramię w ramię z Panią Jolą malującą happeningowy plakat dla naszej zmagającej się z chorobą koleżanki. Panie Asię, Anię, Gabrysię i Marcelinę jako uskrzydlone Jasełkowe anioły. Widzę Panią Kasię Zielińską, która niczym detektyw tropi w szkolnej dokumentacji kończące ważność orzeczenia uczniów. Panią Marzenkę i Izę, porządkujące salę po popołudniowych zajęciach sensoplastyki, które wolontaryjnie prowadzą dla najmłodszych uczniów i ich rodziców. Panią Sabinę, opowiadającą uczniom o Wojtku – niedźwiedziu brunatnym towarzyszącym żołnierzom generała Władysława Andersa. Pana Radka, w przebraniu muchy ćwiczącego zumbę podczas Integracyjnego Pikniku „Dziecięce harce” i Panią Ewę, dyskretnie wymykającą się z budynku „na dymka”. Widzę Panią Dagmarę, pobierającą sobie wymaz podczas zorganizowanego w szkole pod egidą Fundacji DKMS, Dnia Dawcy Szpiku i Panią Kamillę w kwiecistej, letniej sukience, bardzo starającą się ukryć zdenerwowanie podczas rozmowy o pracę. Panią Justynę, z entuzjazmem odkrywcy opowiadającą o platformie edukacyjnej, z zasobów której chciałaby korzystać na zajęciach on-line. Pana Darka – sekretarza szkoły, wygłaszającego standardową formułę zarezerwowaną dla telefonujących przedstawicieli firm: „A w jakiej sprawie?” – gdy rozmówca domaga się kontaktu z dyrektorem – oraz „Nie jesteśmy zainteresowani”, gdy nie pozwalając sobie przerwać przedstawi ofertę nieprzydatnego szkole produktu lub usługi. Słyszę głos Pani Marii – Głównej Księgowej „Proszę o podpisanie przelewów”, a gdy podłączam pendrive z podpisem elektronicznym do komputera, przed oczami pojawia się obraz wypełnionego dokumentami finansowo–księgowymi segregatora podtrzymywanego przez Panią Jolę, poprzedniczkę Pani Marii, i bezlik składanych w nim tradycyjnych podpisów. Pani Jola od kilku lat odpoczywa na emeryturze, a kolejny segregator pełen kolorowych karteczek znaczących miejsca oczekujące na podpis, bezwstydnie wypina swój pękaty grzbiet z szafy Pani księgowej.
Wciąż uśmiecham się na wspomnienie okrzyku przerażenia jednej z koleżanek, gdy na czas sprzątania terrarium umieściłam żółwie czerwonolice w łazience nauczycielskiej, zapominając poinformować koleżeństwo. Żółwie nie były jedynymi zwierzakami hodowanymi w szkole. Gdy przeprowadziliśmy się do budynku przy ulicy Niepołomskiej, w szkolnym holu stanęło akwarium z kolorowymi rybami i szarym, cętkowanym glonojadem (nasz „glonuś” był rybą o wyjątkowo paskudnej fizjonomii). Kilka lat później w tym samym budynku, Pani Magda – nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej, troskliwie opiekowała się szczurem kapturowym imieniem Alek, którego podarowaliśmy jej w ramach szkolnego żartu. Z misją edukacyjną odwiedzały nas bezszelestnie latające sowy, węże o delikatnej skórze przypominającej w dotyku aksamit, jaszczurki oraz pszczoły. Odwiedziny tych ostatnich lubiłam najbardziej, bo pozostawał po nich delikatny aromat pszczelich produktów. Było też liczne grono zwierząt wpadających bez zaproszenia, w tym gromadka polnych myszy, których intensywność odwiedzin wzrastała proporcjonalnie do spadku temperatury na zewnątrz, owczarek niemiecki, który postanowił odpocząć od letniego upału w holu budynku przy ulicy Niepołomskiej, a posiliwszy się tym, co postawili przed nim zatroskani przedstawiciele gatunku homo sapiens, ruszył w dalszą wędrówkę; gołębie, zakupione przez ucznia o poranku na targu i czekające niecierpliwie w tekturowym pudełku na zakończenie przez niego zajęć. Czarny kot niezauważenie wchodzący do budynku Kampusu i natrętnie domagający się pieszczot od każdego napotkanego człowieka i jego kolega, który tak bardzo wzruszył Panią Jolę, że bez namysłu zaoferowała mu miejsce na swojej domowej kanapie, a on jak na kota przystało łaskawie je przyjął, nie szczędząc przy tym pretensji, że musi ją dzielić z innym kocim rezydentem.
Szkoła Specjalna to w mojej pamięci korowód obrazów, dźwięków, smaków, emocji. To śmiech podczas fenomenalnych satyrycznych przedstawień, przygotowywanych pod kierunkiem Pani Agnieszki Romańskiej z okazji Dnia Komisji Edukacji Narodowej, zwanego przez wszystkich Dniem Nauczyciela lub żartobliwych, baśniowych spektakli Grupy Teatralnej Rodziców reżyserowanych przez nauczycielki Kingę i Paulinę. To radość wspólnych spotkań, ale też łzy i smutek po stracie członka szkolnej społeczności. To smak pizzy przygotowywanej z uczniami przez Pana Zbyszka, pierniczków pieczonych przed świętami niemalże we wszystkich oddziałach klasowych, racuchów i pączków smażonych przez Panią Kasię Słowiak na zajęciach kulinarnych z uczniami szkoły przysposabiającej do pracy. To zapach zakiszonego na zajęciach żuru, który prześladował nas przez wiele dni, snując się leniwie, acz nader intensywnie, po szkolnych pomieszczeniach mimo codziennego wietrzenia. To dźwięk dzwonków, na których uczniowie uczą się grać pod okiem Pani Agnieszki i dźwięk fletu, czarodziejskiego instrumentu Pani Kasi Smolik. To kolory ubrań uczniów i pracowników: zielony – pierwszego dnia wiosny oraz niebieski, dominujący w szkole w kwietniu, podczas zainicjowanych przez Pani Martę obchodów miesiąca Autyzmu. To naturalnych rozmiarów bocian, wykonany i zawieszony w holu przez Panią Beatkę Waśniowską, który „przyniósł” wówczas tyle nauczycielskich dzieci, że do dzisiaj odpoczywa, głęboko schowany na zapleczu. To opowieści Pani Marty o morsowaniu na Zakrzówku lub przepływaniu zimą Wisły, w czasie których słuchaczowi mimowolnie robiło się zimno. To uczucie paniki przed każdą szkolną uroczystością, imprezą, wycieczką – czy na pewno o niczym nie zapomnieliśmy? To będący rozkoszą dla podniebienia smak ciast, pieczonych przez Mamę naszej koleżanki Pauliny, którymi raczyliśmy się przy okazji ważnych dla niej życiowo i zawodowo wydarzeń, jak narodziny córki czy awans zawodowy. To wypełniony po dach podarunkami dla naszych uczniów samochód Państwa Banasiów, rozpakowywany pod szkołą w sobotni lub niedzielny wieczór, po długiej podróży z Warszawy. To czworonożni terapeuci różnych ras i umaszczenia, długowłosi, krótkowłosi, dystyngowani lub swawolni z entuzjazmem wywiązujący się z obowiązków „pracownika” Zespołu Szkół im. Brata Alojzego Kosiby w Wieliczce.
Jestem dumna, że jestem nauczycielem tej szkoły. Gdy moi bliscy i znajomi żartują ze mnie, że mówię głośno i głównie wydaję polecenia, przypominam im, że mają do czynienia z nauczycielem szkoły specjalnej, a ta nacja jest w szkole nawet wtedy, gdy fizycznie opuści budynek.
Bożena Prochwicz
Autorką wspomnień jest pani Bożena Prochwicz – nauczycielka związana ze szkołą od roku 1990, obecnie pełniąca funkcję dyrektora szkoły; szefowa z pasją – wzorzec doskonałego zorganizowania i prawdziwy generator kreatywnej energii, wielbicielka nienagannego porządku i miłośniczka książek, prawdziwa profesjonalistka w tworzeniu dokumentacji szkolnej, inspiruje nas swoim zaangażowaniem, konsekwencją oraz uporem w realizacji celów.